Co jakiś czas wraca dyskusja o tym, czy Polska powinna przyjąć wspólną unijną walutę – euro – i zastąpić nią złotego. Jakie są argumenty „za”, a jakie „przeciw”?
Swego rodzaju poprzednikiem euro była tzw. ECU (European Currency Unit – europejska jednostka walutowa) – jednostka obrachunkowa funkcjonująca w latach 1979–1998 i służąca m.in. jako środek płatniczy w transakcjach międzynarodowych i instrument spłaty pożyczek między bankami centralnymi krajów UE. ECU składała się z szeregu walut europejskich, tworząc tak zwany koszyk walut. Z kolei początek samego euro jako wspólnej unijnej waluty to 1999 r. (choć przez pierwsze trzy lata można jej było używać tylko w transakcjach bezgotówkowych, a dopiero od 2002 r. także w formie gotówkowej). Przyjęło ją wówczas 12 krajów unijnych: Austria, Belgia, Finlandia, Francja, Grecja, Hiszpania, Holandia, Irlandia, Luksemburg, Niemcy, Portugalia i Włochy. W kolejnych latach do strefy euro przystąpiły także: Słowenia, Cypr, Słowacja, Malta oraz kraje bałtyckie: Estonia, Litwa i Łotwa. Z własnej waluty nie zrezygnowało zatem dotąd osiem krajów unijnych (nie licząc wychodzącej z UE Wielkiej Brytanii): Polska, Czechy, Węgry, Szwecja, Dania, Chorwacja, Bułgaria i Rumunia.
Decyzja polityczna
Dlaczego utworzono wspólną unijną walutę? Można postawić tezę, że głównie z przyczyn politycznych. Liczono bowiem, że będzie ona sprzyjać dalszej integracji krajów unijnych, przeobrażeniu UE w jednolite państwo (czyli odejściu od koncepcji „Europy ojczyzn” na rzecz superpaństwa). Ten polityczny cel maskowano argumentami gospodarczymi. Przekonywano, że euro przyspieszy zmniejszanie się różnic w poziomie rozwoju gospodarczego między krajami UE, zwiększy wymianę handlową między nimi oraz będzie pozytywnie wpływać na ich rozwój. Dodawano, że firmy, które sprzedają i kupują towary i usługi za granicą (czyli eksportują i importują), w obrębie Unii Europejskiej nie będą musiały ponosić kosztów związanych z wymianą walut (czyli tzw. kosztów transakcyjnych). Wspólna unijna waluta miała też ułatwić dostęp do kapitału i zmniejszyć ryzyko związane z wahaniami kursów walutowych. Chodzi np. o sytuację, w której jakaś firma podpisuje długoterminowy kontrakt eksportowy czy importowy, a w trakcie jego trwania waluta, na którą ów kontrakt opiewa, mocno drożeje lub tanieje. To powoduje, że zamiast zarobić na kontrakcie, firma taka może na nim stracić. Gdybyśmy więc przyjęli euro, uniknęlibyśmy ryzyka kursowego, handlując z krajami, w których ta waluta obowiązuje. Pojawiał się również argument, że wspólna waluta ułatwi porównywanie cen w poszczególnych krajach i dzięki większej transparentności rynku doprowadzi do spadku cen.
Tak wyglądały argumenty teoretyczne, które w dyskusji na temat euro i ewentualnego przystąpienia do niego innych krajów wciąż się przewijają. Trzeba jednak w tym miejscu dodać, że potencjalne korzyści z przyjęcia euro są dzisiaj dużo mniejsze, niż na początku zakładano. Przykładem tego są koszty transakcyjne, które w dobie internetowych platform wymiany walut bardzo się zmniejszyły i przestały mieć znaczenie. Podobnie rzecz się ma z ryzykiem wahań kursów walutowych, bo np. w przypadku Polski te wahania są obecnie dużo mniejsze niż kiedyś (złoty stał się stabilną, bezpieczną walutą).
Niespełnione oczekiwania
Co jednak najważniejsze, pokładane w euro oczekiwania w zdecydowanej większości się nie spełniły, bo wspólna waluta ani nie przyspieszyła zmniejszania się różnic w poziomie rozwoju gospodarczego i zamożności (pomiędzy krajami, które ją przyjęły), ani znacząco nie zwiększyła wymiany handlowej w obrębie UE, ani nie doprowadziła do spadku cen w krajach strefy euro. Co gorsza, różnice w poziomie PKB na 1 mieszkańca nawet się zwiększyły, a wielu ekonomistów uważa, że wspólna waluta jest główną przyczyną bardzo trudnej sytuacji finansowej i gospodarczej, w jakiej znalazły się kraje południa Europy: Grecja, Hiszpania, Włochy i Portugalia. Przemawiają za taką tezą bardzo poważne argumenty. Jakie? Trzeba zacząć od tego, że – jak wskazuje Andrzej Sadowski, szef Centrum im. Adama Smitha – wszelkie dotychczasowe unie walutowe w historii świata, łącznie ze strefą euro, powstawały z przyczyn politycznych, były bardziej projektami politycznymi niż ekonomicznymi. Teoretyczną podstawą utworzenia wspólnej unijnej waluty była teoria optymalnego obszaru walutowego stworzona przez Roberta Mundella, laureata Nagrody Nobla w dziedzinie ekonomii. Problem polegał jednak na tym, że strefa euro od początku nie spełniała kryteriów, jakim według Mundella optymalny obszar walutowy powinien odpowiadać. W myśl teorii optymalnego obszaru walutowego ekonomiczną przesłanką integracji walutowej jest tzw. realna konwergencja. Oznacza to, że wspólna waluta przyniesie korzyści wszystkim członkom, jeśli przyjmują ją kraje o podobnym, wyrównanym poziomie rozwoju. W rzeczywistości wspólną unijną walutę przyjęły kraje, które bardzo różnią się strukturą swoich gospodarek, poziomem rozwoju gospodarczego i zamożności.
Sytuacja kryzysowa
O wysokości oprocentowania kredytów decydują stopy procentowe. Po powstaniu strefy euro te stopy w krajach do niej należących zaczął wyznaczać Europejski Bank Centralny (EBC). Wyznaczane przezeń stopy procentowe były dużo niższe od tych, które obowiązywały przed przyjęciem euro w takich krajach jak Grecja, Hiszpania czy Portugalia. Były dużo niższe, bo dostosowano je do trzech największych gospodarek strefy euro, które wolno się rozwijały. Nagle więc w szybciej rozwijających się krajach południa Europy bardzo staniały kredyty. Doprowadziło to tam do nadmiernego boomu kredytowego, szybko rosnących wydatków, a w ślad za tym do szybszego wzrostu PKB (był to jednak wzrost na kredyt, dlatego doprowadził on później do kryzysu gospodarczego w tych krajach). To jednak pociągało za sobą też szybki wzrost płac. Rosły one tam szybciej niż na północy Europy (np. w Niemczech). To z kolei skutkowało tym, że ceny towarów czy usług oferowanych przez firmy hiszpańskie, greckie czy portugalskie zaczęły się zrównywać z cenami firm niemieckich czy francuskich. Ujmując to w języku ekonomicznym, gospodarki krajów południowoeuropejskich utraciły swą konkurencyjność. Jednocześnie były pozbawione jednego z głównych narzędzi, które mogły im tę konkurencyjność przywrócić: własnej waluty i własnej polityki pieniężnej. Jak to narzędzie w takich sytuacjach działa? Najlepiej to pokazać na polskim przykładzie. Gdy wybuchł kryzys finansowy w 2008 r., Polska była jedynym krajem w Europie, który nie doświadczył wtedy recesji. Zawdzięczaliśmy to głównie własnej walucie, która w wyniku kryzysu bardzo się osłabiła, co z kolei bardzo pomogło naszemu eksportowi (im słabszy złoty, tym więcej zarabiają polscy eksporterzy). I przede wszystkim dzięki temu właśnie ominęła nas wówczas recesja, mogliśmy nazwać się „zieloną wyspą”. Inaczej rzecz ujmując, w sytuacji globalnego kryzysu gospodarczego złoty osłabia się, a wzmacnia się, gdy koniunktura się poprawia. Dlatego mówi się, że jego kurs jest „automatycznym, efektywnym stabilizatorem koniunktury gospodarczej” w naszym kraju. Posiadanie własnej waluty umożliwia też płynną, dokonywaną przez bank centralny regulację kursu waluty poprzez tzw. interwencje na rynku walutowym. Jeśli więc kurs jest za wysoki i tworzy w ten sposób warunki niesprzyjające rozwojowi gospodarczemu, to można go próbować obniżyć poprzez taką interwencję. Ta operacja działa także w drugą stronę.
Będąc w strefie euro, kraje południa Europy były i są pozbawione możliwości dewaluacji swej waluty i wpływu na jej kurs. Chcąc odzyskać konkurencyjność i wyjść z trudnej sytuacji gospodarczej, musiały uciec się do polityki zaciskania pasa, drastycznego ograniczania wydatków państwa. To jednak prowadziło do wzrostu bezrobocia, czego następstwem była presja na obniżanie cen i płac, a to zamiast dźwigać te kraje z kryzysu, jeszcze bardziej go pogłębiało (m.in. przez zwiększony ze względu na tę presję ciężar długu publicznego). Efekt jest taki, że są one dziś bardzo zadłużone, nęka je bardzo wysokie bezrobocie, a końca ich gospodarczych i finansowych tarapatów nie widać po dziś dzień, co ciągnie w dół całą strefę euro.
Euro w Polsce?
To wszystko oznacza, że Polska powinna być ostrożna, rozważając kwestię ewentualnego przyjęcia euro. Własna waluta zapewnia wiele korzyści. Jedną z głównych jest prowadzenie niezależnej polityki monetarnej i dostosowanie poziomu stóp procentowych do sytuacji makroekonomicznej danego kraju (w krajach strefy euro ta sytuacja jest zróżnicowana, ale stopy procentowe muszą być dla nich wszystkich takie same). Dzięki temu nie grozi nam nadmierny boom kredytowy, do jakiego doszło w krajach południowej Europy.
To w dużej mierze dzięki niezależnemu bankowi centralnemu – Narodowemu Bankowi Polskiemu – własnej walucie, jej płynnemu kursowi i własnej, niezależnej polityce pieniężnej Polska od lat cieszy się stabilnym wzrostem gospodarczym, jest bardziej – niż duża część krajów strefy euro – odporna na zewnętrzne wstrząsy gospodarcze i nie doświadczała takich tąpnięć koniunktury, jakie były udziałem – w ostatnich dwóch dekadach – tych państw. Ma też dziś dużo niższy niż one poziom długu publicznego, bardziej zrównoważoną gospodarkę i dużo lepszy stan systemu bankowego. Biorąc wszystkie czynniki pod uwagę, należy stwierdzić, że wejście do strefy euro nie byłoby w tej chwili dla Polski decyzją korzystną.•
Wygraj nagrody!
Przeczytaj uważnie tekst z cyklu „Ekonomia po prostu”, rozwiąż krzyżówkę znajdującą się na ostatniej stronie dodatku telewizyjnego i odczytaj hasło utworzone z ponumerowanych liter. Nagrody czekają! Atrakcyjne nagrody czekają również na uczestników zabawy dostępnej na internetowej stronie cyklu „Ekonomia po prostu”. Wystarczy wejść na: www.ekonomia.gosc.pl i rozwiązać quiz lub wypełnić ankietę dotyczącą treści artykułu z cyklu „Ekonomia po prostu”. Wśród uczestników zabawy zostaną rozlosowane nagrody.